W Dreźnie jestem już przeszło 22 lata. Przed przyjazdem tutaj nawet nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak duszpasterstwo polskie za granicą. Zostałem wezwany do kardynała Macharskiego i przedstawiono mi plan wyjazdu. To była trudna decyzja, to było NRD. Nikt nie wiedział, co tu jest. Jechałem w ciemno. W delegacji miałem napisane: "duszpasterstwo dla robotników i studentów polskich".
W walizce miałem sutannę, komżę, brewiarz, różaniec i osobiste rzeczy i to było wszystko. Miałem jeszcze parę książek, żeby głosić kazania. Rzeczywistość okazała się szara i siermiężna. Nie umiałem języka niemieckiego. Mój poprzednik pokazał mi jeszcze co i jak i zacząłem pracować.
Człowiek był tutaj kontrolowany. NRD to nie Polska. Ja miałem wyraźnie zaznaczone, co mogę robić. Nie wolno mi było katechizowac, nie wolno mi było myśleć o tym, żeby prowadzić tutaj jakieś aktywne duszpasterstwo, żeby zebrać młodzież. A kościoły były pełne sezonowych robotników przyjeżdżających tutaj do pracy z Polski. Ponad 1000 osób przychodziło ma Msze św. Najlepsi ministranci to były chłopaki z ZMS-u (red. Związek Młodzieży Socjalistycznej). Przyjeżdżali na obozy pod Drezno i w niedzielę cały obóz przychodził do kościoła. Dla Niemców to był szok, a dla mnie radość.
Kolęda w NRD odbywała się tak, że ja przychodziłem do hotelu robotniczego, odwiedzałem pierwszy, drugi pokój, a potem przychodził portier i mnie wyrzucał. Za przeproszeniem "panie lekkich obyczajow" mogły wchodzić do pokoju, a ksiądz nie mógł odwiedzić polskich robotników.
A potem przyszło zjednoczenie i wszystko sie zawaliło. Nie było nic i nikogo. Robotnicy musieli zjechać do Polski. Firmy sie porozwiązywały. A później znowu zaczęły się kontrakty, odbudowa i zaczęły się pojawiać całe rodziny. I teraz to już jest normalna parafia. Robotnikow praktycznie nie ma. Są rodziny osiadłe tutaj.
Mimo że w NRD nie wolno było, to ja katechizowalem. Jeśli rodzice chcieli, to uczyłem. A wiem, że byłem kontrolowany i to bardzo dokładnie. Dokładnie wiedzieli gdzie jeżdżę, z kim. W aktach STASI są też informacje o tym, ile osób było na mszy, co mówiłem. Nie tylko STASI, ale również polskie służby mnie kontrolowaly. Trzeba bylo uważać co sie mówiło, bo można było zostać wydalonym.
Dzisiaj do moich obowiązków należy odprawienie Mszy św. w Dreźnie, w Bautzen i zwykłe zajęcia, jak na normalnej parafii. W czasach NRD dzieci z mieszanych rodzin mogły się uczyć języka polskiego oficjalnie. Była szkoła Aleksander Zawadzki Schule, oficjalnie wspierana przez rząd NRD, gdzie raz w tygodniu odbywały się lekcje po polsku dla dzieci Polaków mieszkających w Dreźnie. W momencie zjednoczenia wszystko upadło. Nic nie było. I z czasem wszystko skoncentrowalo się u mnie, i język polski, i nauka religii. Ktoś musiał się tym przecież zająć. I to się wciąż rozrasta. Zaczynalismy od 10 dzieci, a teraz mamy 50. Zresztą Polacy często zaczynają swój pobyt tutaj od pójścia do kościoła. Taka jest jakaś polska mentalność. I dobrze!
Problemy mam normalne, tak jak i każdy ksiądz w Polsce. To żeby ludzie do kościoła chceli przyjść. Na szczęście katedra jest centralnie położona, wszyscy wiedzą gdzie jest Hofkirche. A w samym dekanacie drezdeńskim jest 1856 osób z paszportem polskim.
Moje ulubione miejsce? Katedra. To jest najpiękniejsze miejsce, gdzie mogę się iść pomodlić. Jest cały czas otwarta, zawsze można wejść, przeprowadzić medytacje. A takie najładniejsze miejsce, gdzie zawsze wszystkich wożę, to Pillnitz.
Czego mi tutaj brakuje, to polskiego jedzenia. Za NRD to wiadomo, że informacji brakowalo. Nie było kontaktu z rodziną. Teraz jest radio, tv satelitarna, ... Komunikacja z Polską jest idealna. Natomiast brakuje czego? Brakuje takiej atmosfery polskiej. Człowiek czuje się obco. Jestem tutaj już 20 lat. Czuję się jak stary drezdeńczyk, znam to Drezno od podszewki, ale ciągle mam wrażenie, że nie jestem u siebie. To gdzieś tam z tyłu za mną chodzi. Ale jak przekroczę granicę w Zgorzelcu, to mam wrażenie, że teraz jestem u siebie. Jestem w Polsce. I to samo mówią inni, kiedy się z nimi rozmawia. Gdzieś tam masz taką świadomość „nie jesteś u siebie”. Przez te 22 lata nikt mi nie ubliżył. Raz jeden taki łysy, na Neustadzie jak mieszkałem, usłyszał, że po polsku mówię i coś tam „du polnischer ....”. Ale to był jeden jedyny raz gdzie mi ubliżono, że jestem Polakiem. Nie zwróciłem na to uwagi, bo to szkoda nerwów.
Niemieckie zwyczaje, które przejąłem, to kalendarz i telefon. Notowanie terminów i umawianie się na spotkania. W Polsce to była spontaniczność, wsiadało się w samochód i jechało. Tu nie. Tutaj bez wcześniejszego umówienia przyjmują tylko w progu.
Polacy powinni się nauczyć punktualności i porządku. To widać, jak się zaczyna Msza św. Wierni dobiegają. Na ewangelię są już prawie wszyscy. Od Polaków Niemcy powinni się nauczyć serdeczności, gościnności. Zabrałem kiedyś rodzinę niemiecką do Polski, do Krakowa żeby pokazać im Polskę. Polskę, a nie targ w Zgorzelcu! I spontanicznie pojechaliśmy do kolegi, w moje rejony w Beskidy, w porze obiadowej i szok dla Niemcow kiedy ci nieznani ludzie zostali przywitani bardzo serdecznie, posadzeni na honorowym miejscu przy stole i dostali obiad bez meldowania się i umawiania. A gospodarz się cieszył żeśmy go odwiedzili. Tego sie powinni nauczyć. Spontaniczności. Oni są super organizatorami. Super prowadzą kancelarie, biura. Tego się Polacy powinni nauczyć. Porządek w zakrystii. Czy np. śpiewanie pieśni. Tutaj są numery i każdy wie co ma śpiewać.
Trudno dawać rady. Każdy, kto tu przyjeżdża, musi sobie sam ułożyć życie. Musi wiedzieć, że jeśli jedzie do obcego kraju, to jest tutaj gościem. Żyjemy tutaj i musimy szanować ich prawa. A oni powinni uszanować nasze prawa, żeby była integracja. To, co z naszej kultury jest piękne i cenne, żeby oni poznali. To, co oni mają ładnego, żebyśmy my przyjęli. I Kościół Katolicki fantastycznie to realizuje. W niemieckim kościele, przy niemieckiej obsłudze, jest odprawiana polska Msza św. i nie ma żadnych przeszkód. Przychodzą Niemcy, przychodzą Polacy i każdy modli się w swoim jezyku.